Daily nie jedno ma imię… 😉
Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że dorzuciłam sobie kolejne „rutynowe” wyzwanie do tego, co już robiłam… Tu fotę, poranne strony, dziennik wieloletni (super sprawa, szczególnie, że dostałam go jeszcze w innym życiu i fajnie obrazuje jak się priorytety zmieniają, choć cieszę się, że jeszcze 2 lata i koniec :D), teraz na miesiąc Inktober…
Żebym ja tak umiała sobie dodać codzienną gimnastykę, rozciąganie albo chociaż spotkania z pistoletem do masażu. To jakoś nie wychodzi. A jak jest w tym słowo lub papier, to jakoś lepiej idzie… 😉
Z jednej strony nie lubię rutyny, mam wrażenie, że mnie więzi, ogranicza i jest balastem. A z drugiej strony dążę do niej, do tego spokoju, przestrzeni na działanie, bezpieczeństwa, ukorzenienia…
Choć jak tak się głębiej zastanowić, to ta rutyna jest balastem tylko wtedy, gdy muszę robić rzeczy, których sama sobie nie wybieram. Gdy muszę dostosować się do tempa świata i wymagań danej sytuacji. Bo ciężko jest znaleźć dodatkowe 40 minut jak trzeba gdzieś wyjechać o 6 rano. Albo pamiętać o tym, żeby zrobić fotę, gdy dzieją się ważne/trudne rzeczy i człowiek marzy tylko o tym, żeby skończyć dzień we własnym łóżku.
Ostatnio nie ma chyba dnia, żebym nie myślała (a może lepiej określić to jako „marzyła”) o tym, jak będzie, gdy już nam się uda rozbudować tę chatę. Na ile fizyczna przestrzeń na działania wpłynie na tę przestrzeń mentalną, na pozwolenie sobie na „zmarnowanie” czasu na „zabawy”.
A przecież czas na kreatywność nigdy nie jest czasem zmarnowanym…