Bosz, jak dawno tego nie było…. Firma wysłała mnie w delegację.
Już zapomniałam jak to się robi 😉 Kiedyś to była norma, co najmniej raz w miesiącu się leciało. A teraz? Nie byłam nigdzie służbowo z 5-6 lat…
I żeby nie było tak za prosto, to moja podróż wyglądała następująco…
Najpierw poszłam na autobus. Spóźnił się jakieś 6-8 minut. W autobusie odkryłam, że mój pociąg z Katowic do Krakowa ma godzinę opóźnienia. Czyli jestem w przysłowiowej czarnej, bo nie zdążę na przesiadkę do Balic, a następnym pociągiem do Balic nie zdążę na samolot.
Całe szczęście delegacje w branży lotniczej mają te plusy, że przebookowanie lotów nie jest problemem, a Kraków – pomimo różnych ale – ma tę zaletę, że lata z niego trochę więcej wszystkiego niż z Gdańska i Katowic.
Także tego… przebookowałam sobie te samoloty, poczekałam godzinkę na pociąg, po drodze zastanawiając się, czy ten dworzec w Katowicach to naprawdę dla wróżek postawili, bo informacje stacyjne są praktycznie żadne, oprócz tablicy na wejściu na dworcu na peronach nie ma niczego z aktualnościami, na tor, gdzie miał być mój pociąg, przyjechał jakiś inny… Są niby wyświetlacze, ale włączają się z następnym pociągiem dosłownie 4 minuty przed przyjazdem i człowiek w sumie nie wie, czy czeka na odpowiedni. Pomijając to, że komunikaty głosowe są praktycznie nie do rozsłuchania 😉
Pociąg przyjechał w końcu, dojechał z „tylko” 58-minutowym opóźnieniem, które pan konduktor podkreślał przy każdej stacji (bodajże musi być ponad godzina, żeby można było dochodzić roszczeń). W Krakowie zakupiłam obwarzanki (no bo jak Kraków bez obwarzanka…), bilet do Balic i poszłam na peron. W końcu coś przyjechało bez opóźnienia.
W Balicach do tej pory tylko wysiadałam i w sumie byłam mile zaskoczona, że od wyjścia z pociągu do gate, z całkiem solidną kolejką do security i chyba wybraniem nieoptymalnej kolejki, wszystko zajęło ok 20-25min.
I taka szczęśliwa, że jestem na czas, i nawet z wyprzedzeniem, dowiedziałam się, że mój samolot jest opóźniony… A dystrybutor wody nie działa. I umywalki mają krany zintegrowane z dyspenserem mydełka i dają tylko ciepłą wodę. Na bramce wiało z klimy i w ogóle całe te lotnisko sprawiało wrażenia ciasnego i zatłoczonego.
W końcu dotarłam do Frankfurtu. Tam pierwsze co zrobiłam, to stoisko Lamy. Bo widzicie – 2 dni wcześniej został ogłoszony nowy kolor i dostałam cynk, że nie będzie go w Polsce. A ja tu idealnie w kraju pochodzenia tego bezdusznego plastiku vel aluminium 😉 Udało się kupić to co chciałam =)
Spotkałam się z kolegą z pracy, który leciał przez Warszawę i wesoło się dowiedzieliśmy, że kolejny lot też jest spóźniony… Ech… miałam być przed 18 w hotelu, widziałam się spędzającą leniwy wieczór w łóżku z książeczką, a zamiast tego wyszło mi 12h podróży w początkowym stresie (kiedy jeszcze nie wiedziałam, że mam opcję przebookowania) i późniejszej irytacji na każde kolejne opóźnienie. No cóż…
Acha. I na miejscu było 15 stopni zimniej niż w Katowicach i zapowiadali deszcze 😀 Tyle wygrać 😉
Ale przynajmniej w drodze z FRA do BRU omijaliśmy uroczego cumulusa, który prawie pokazał mi serduszko 😉