Są takie dni w życiu żółwia, że musi komuś dać w mordę.
Kiedyś śmigał po internecikach taki obrazek. I dziś miałam taki dzień, z wyjątkiem na to, że finalnie nikogo nie skrzywdziłam.
Zaczęło się nawet niewinnie, nawet z powiewem dobrych zrządzeń, bo logistyka przekazania rzeczy koleżance sprawiła, że musiałam się ogarnąć w miarę wcześnie i w miarę wcześnie mogłam podskoczyć do urzędu wymienić dowód rejestracyjny.
Pierwsze schody zaczęły się wtedy, gdy podjechałam pod urząd, a tam 0 (słownie: zero) miejsca do zaparkowania. Jeździłam chyba z 10 min w kółko, w końcu ktoś wyjechał tak, że to ja byłam pierwszym zastawiaczem tego miejsca.
Potem się zaczęły drugie schody, bo się okazuje, że moje IQ znacząco spada w kontakcie z wszelkimi instytucjami prawno-formalnymi i moje przekonanie, że skoro nie zmieniam blach tylko nazwisko, to „wymieniam dowód” zostało bezlitośnie zmiażdżone przez Panią, która poinformowała mnie, że autko muszę i tak i tak przerejestrować, bo inne miasto. No niby tak, ale skoro „fizycznie” wymieniam tylko dowód?…
Trzecie schody zaczęły się w momencie, gdy pani powiedziała, że mam się stawić z kompletem tablic. Tych tablic, z których tylna mi tak pięknie spadała przy zamykaniu bagażnika i którą mi mąż przynitował… 🙂
Czwartych schodów w urzędzie nie było (nota bene wydział jest na parterze), a ja pojechałam do domu. W sumie to do pracy.
Tam schodów nie zliczę, normalnie 3 poniedziałek z rzędu. Ja nie wiem, w tych OPSach albo nuda albo ogień. Nie ma stanów pośrednich.
Potem jeszcze schody z kontem Canal+ i pomylonym mailem (bosz, jak ja nie lubię instytucji, które pięknie działające mają tylko działy sprzedaży, a działy wsparcia są czatem GPT, i to na dodatek w wersji 0.1).
I już w sumie można było kończyć dzień…
…tak tylko dodam, że to wszystko w trakcie PMS <ikonka tańczącego pingwinka>