Kontrolne RTG.
Szłam z nadzieją, że może już będzie wszystko tak ładnie zrośnięte, że zaraz (w poniedziałek) pani doktor mi powie, że jest super, i że „może pani chodzić”, a na zdjęciu…. na moje laickie oko to samo co było 2 tygodnie temu.
Trochę mi morale siadło.
Jeszcze mam lekuchną nadzieję, że może nie będzie operacji, że to tak ma być, i wszystko jest dobrze, ale… ciągle jestem mentalnie na etapie, że „to tylko skręcenie” i zaraz wszystko będzie dobrze, a tu wygląda na to, że to wcale tak szybko końca historii nie będzie…
Bosz… odpycham od siebie myśli o tym, ile „tracę”. Ile mnie mija, ile rzeczy będzie musiało być opóźnionych, ile ogólnie „zaległości” sobie robię, a przede wszystkim jakim obciążeniem jestem dla rodziny.
I powiem wam, że w takiej sytuacji, gdy dom jest piętrowy, a kuchnia na innym poziomie niż twoja przestrzeń życiowa, mieszkanie z teściami na emeryturze to jest złoto. Już mi mąż tu snuł wizje, że by mi zostawiał lodóweczkę turystyczną ze śniadankiem i lunchem i jakoś to by było, ale i tak – ciągle jestem na czyimś garnuszku.
I zaczynam już na tyle dobrze się czuć, że mnie te wszystkie niezrobione rzeczy drażnią, a jeszcze nie na tyle, żeby móc je samej zrobić. Nie mówiąc o tym, że jeszcze coś, gdzie mogę siąść i coś zrobić to ok, ale jak mam coś przenieść i to się nie mieści w siatce, albo jest otwartym pojemnikiem z cieczą, to jest problem.
A pomyśleć, że ja jeszcze wcale nie mam za dużych problemów w porównaniu do wachlarza możliwości oferowanego przez świat…