Nie wiem jak to działa, ale od czasu do czasu mam ochotę zrobić rzeczy, na które przeważnie nie mam ochoty.
Gdyby mi ktoś tak powiedział, że mam pójść o 8 rano w niedzielę po bułki, to bym go wyśmiała. Nie dość, że rano po bułki to jeszcze funkcjonować w stanie pozwalającym opuścić miejsce zamieszkania o 8 rano? To totalnie nie w moim stylu 😉
A dziś zrobiłam to i to nawet sama z siebie. Z przyjemnością.
I bosz, jakie to było fajne, pomimo że może z 3 stopnie na zewnątrz, ale słońce było już na tyle wysoko, żeby mieć jak zaświecić w twarz. Cisza, spokój, samochody jeszcze lekko oszronione… Pojedyncze osoby z psami. Rześko. Nawet trochę żałowałam, że piekarnię mamy tak relatywnie blisko.
I trochę żałuję, że tak relatywnie rzadko wychodzę z tej swojej strefy komfortu żeby przeżyć takie momenty.
Mam teorię, że w pewnym momencie przegięłam, że robiłam tak dużo relatywnie trudnych i męczących rzeczy, że teraz organizm się broni. „Bosz, ta wariatka znowu gdzieś chce nas wyciągnąć, no zwariowała, niech siedzi na dupie a nie ciągnie nasze biedne kości na jakieś zimno, mokro czy inne wilki…” 😀
I trochę to tak jest. Jak się pierwszy raz robi coś trudnego, to jednak jest pewna ekscytacja niewiadomym, taki zapał, chęć osiągnięcia czegoś. Powtórki są trudniejsze, już wiadomo jak to boli.
Wiadomo, że jak pójdę na rower w deszczu, to trzeba będzie się rozebrać pod prysznicem, wszystko wyprać, wysuszyć a cały rower wyczyścić i nasmarować. Jak gdzieś tam za pierwszym razem mnie złapała ulewa z kałużami po ośki, to do tej pory wspominam. Jak pierwszy raz ruszyłam rowerem do pracy przy -10 stopniach, to też pamiętam, jak mi tylne koło latało na boki. Ale czy mam ochotę powtórzyć to po raz 10-ty?… Szczerze to coraz mniejszą.
A poza tym to chyba uciekałam od siebie w tę adrenalinę. Robiłam rzeczy, które wrzucały mnie na emocjonalny „haj” i poczucie „lepszości” (no bo nie każdy coś takiego zrobi, co nie?), sprawiały, że życie nabiera sensu.
A dziś moje życie ma sens nawet jak siedzę na kanapie. Powiedziałabym, że gdy obok siedzi mój mąż, to sens już jest prawie najwyższy 😉 Wolę z nim pogadać niż zdobywać kolejne „odznaki” bycia „wow”.
Tak, faktem jest, że dziś nie zrobiłabym połowy tego, co osiągnęłam wcześniej, szczególnie ze względu na dużo gorszą formę fizyczną (choć nadal nie mogę zrozumieć jak teraz, gdy jestem paździochem, kilometr kraulem wpada nawet po chorobie, choć kiedyś zabijało mnie 25 metrów….). I żeby nie było – bardzo się cieszę, że mam na koncie parę rzeczy wartych wspomnień. Czasami nawet żałuję, że nie docisnęłam jeszcze bardziej, kiedy to było łatwe.
Ale z drugiej strony przecisnęłam się w pośpiechu przez tyle zdarzeń i miejsc, że czasem niewiele z tego pamiętam.
Chciałabym żyć tak, żeby nie musieć lecieć od jednej rzeczy do drugiej, żeby nie gonić ciągle tego pierdzielonego króliczka. Przecież nie zrobię wszystkiego, co bym chciała i tak… Już mi zabraknie czasu, nawet biorąc pod uwagę długie i zdrowe życie.
Zabraknie mi przede wszystkim miejsca w mózgu na to wszystko. On już i tak biega po ścianach nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Tysiące pomysłów, tysiące rzeczy, które muszą się zadziać najpierw. I to obciążenie dniem codziennym, jeszcze – jakby nie patrzeć – przestawianiem całego życia na drugi koniec kraju.
Może jak tu się wszystko ustabilizuje, umości, może wejdę w jakieś konkretne tory, które pozwolą mi na jakąś większą regularność w tworzeniu tego, co chcę stworzyć.
Na razie muszę się chyba pogodzić z pewną prowizorką, z rozwiązaniami chwilowymi, nie od podstaw. Ale może coś ciekawego z tego wyjdzie.
W końcu ta strona też jest kolejną prowizorką, choć chyba będzie już prowizorką w miarę ostateczną 😉
PS. Miałam ten wpis zrobić o 10, zaraz po śniadaniu. I nawet go zaczęłam pisać. Jest około 19:30 jak go publikuję… 😉
PSPS. Przyleciał dziś do nas motylek 🙂