W końcu udało mi się zabrać męża do Parku Oliwskiego. I siebie w sumie też 🙂
To ciekawe jak się toczą losy – miejsce, które kiedyś było odwiedzane bardzo często (ile tam mała Marta natuptała i poprzechodziła przez strumienie to nikt już chyba nie pamięta włącznie z nią :D) staje się atrakcją raz na parę lat.
A przecież to nie było jakoś specjalnie daleko. Ale jak się mieszkało przy innym parku to motywacja do odwiedzania innego, szczególnie takiego przy jednym z bardziej korkogennych skrzyżowań, była niewielka.
W każdym razie – udało się 🙂 I nawet zaszliśmy do nowej palmiarni. Może po wizytach w tropikach nie robiła wrażenia i jakby nasza monstera domowa wyglądała na trochę większą niż tam obecna, ale za to było ciepło i toaleta 😀
Dotarliśmy też na Pachołek dosłownie 2 minuty przed tym jak zaczęło padać śniegiem. A wracając przejechaliśmy pod moim liceum i M. strzelił fotę jego drzwi do kolekcji.