Zanim człowiek skończy pracę, to już się kończy te 5 min jasności na świecie, a zanim zacznie to jest jak na powyższym obrazku. Normalnie chce się żyć.
Nie wiem, jakoś od ponad 40 lat jest tak co roku, ale w tym jakoś gorzej to znoszę. Może dlatego, że lato było jakby fajniejsze niż zwykle, a jesień jest jakby słabsza?
Niby taki fajny czas – na kubek czegoś gorącego, kocyki i w ogóle, a mnie to całe „przesilenie” zmiata z planszy w tym roku jakoś wybitnie. Z lekką przerwą na japońskiego jetlaga (niech mu w dzieciach wynagrodzą!) nie umiem wstawać rano, budzik napiera przez 40 minut zanim otworzy mi oczy na tyle, że łapię kontakt z rzeczywistością.
Niby tyle fajnych rzeczy do zrobienia, ale chyba jest ich tyle, że nie wiem od czego zacząć.
Niby mieliśmy wrócić na basen, a tak naprawdę to mam ochotę bardziej na kąpiele w voltarenie.
Niby to normalne, że po intensywnych okresach przychodzi czas negacji każdego dodatkowego wysiłku, ale strasznie mnie to uwiera i po prostu nie lubię być zmęczona. Szczególnie tak bez konkretnego powodu. Albo może bez „poważnego” powodu, takiego, który jest społecznie zaaprobowany, że można stwierdzić, że się nie ma siły. Bo od czego mam nie mieć siły? Od zwykłego chodzenia do pracy, zrobienia prania, obiadu czy cyknięcia kilku zdjęć i napisania paru stron? Nie brzmi to jakoś przekonująco 😉
Ale cóż…
Może trzeba sobie zaparzyć więcej herbaty niż zwykle i po prostu przeczekać do wiosny?…