Dziś pojechaliśmy do Yokohamy.
Śniadanko i poranna kawka jak zwykle z 7-eleven. Przejeżdżaliśmy przez Kawasaki – ciekawa sprawa tak zdać sobie sprawę, że nazwą własna jest nazwa miejscowości.
Na dworcu znowu 2 regały negatywów, mój mąż dorwał adapter do baterii do analoga, które w Polsce zamawiają ludzie z aliexpres, bo nigdzie tego nie ma. A tu pyk – mały dworcowy sklepik i są.
W galerii na dworcu – gdzie swoją drogą były tłumy ludzi, oni mieli dziś chyba wolne – dorwaliśmy jeszcze jedne fluffy serniczki. Choć jak dla mnie to bardziej biszkopty. Mirek wziął wersję z serem żółtym, ja postawiłam na tradycje, choć żałuję, że nie na wersję z czekoladą
Potem spacerek do Chinatown (takie trochę fasadowego) i ze „schabowym w papierku” (taiwan fried chicken – który tu sprzedawali w co drugiej budce) oraz 2 piwkami (w końcu polskość zobowiazuje) usadowiliśmy się na ławeczce na nadzatokowym deptaku.
Jako że do zapalenia świateł trochę zostało to zdecydowaliśmy się na drobne 4km spaceru do Nippon Maru – takiego ichniego Daru Pomorza. Generalnie spodziewałabym się, że tak jak w Gdyni – maszty będą wystawać z pewnej odległości. Ale jak tu jest standardem 40-50 pięter…. to żaglowiec zobaczyliśmy dopiero na ostatniej prostej
Wróciliśmy do Chinatown – rozświetlone było zdecydowanie bardziej urokliwe, a potem kolejne kopytkowanie, bo z głupia wygooglowalismy, że całkiem niedaleko jest Kurasushi – czyli takie tanie (talerzyk 150 jenow – ok 4pln) sushi jeżdżące na taśmie. Objedliśmy się jak bąki za 47pln na dwie osoby.
Potem już tylko rozkmina metra do hotelu i 22k kroków zrobione.
W sumie trochę żal, że jutro ostatni dzień. Tak jak w Singapurze po tygodniu mieliśmy takie „styka”, to tu mam wrażenie, ze impreza się dopiero rozkręca, a zaraz trzeba wracać. Japonia zdecydowanie ląduje na liście miejsc do powtórnego odwiedzenia.