Sobota. Taka słoneczna, z tych, co na północy już bardziej w lato się zdarzają, tu 500km na południe, zdarza się już wiosną.
Mój mąż akurat musiał do pracy, teściów nie było. Obudziłam się przed budzikiem – co tym razem nie było wyzwaniem, bo nastawiłam go jakoś nieprzyzwoicie późno – i przed ósmą.
Tak, mam wiele rzeczy na liście do zrobienia. Tak, to był idealny moment, by dokończyć parę spraw. Ale był to też idealny moment, żeby zrobić nic.
Tak więc zrobiłam kawę, wzięłam leżak i napisałam sobie strony. Zjadłam śniadanie, popisałam z dziewczynami, coś tam przejrzałam w neciku. Żeby nie być aż takim paździochem gdzieś po drodze ogarnęłam parę rzeczy w domu oraz zdjęłam i wyprałam pościel.
Swoją drogą ten drobny fakt sprawił, że wieczorem płakałam ze śmiechu, jak się okazało, że o tym zapomnieliśmy i chcąc iść spać musieliśmy walczyć jeszcze z ubieraniem tej pościeli. Nie pamiętam już jak M. na to zareagował, ale dawno się tak nie uśmiałam do bólu mięśni brzucha. Uwielbiam =)
Lubię takie momenty, w których po prostu się żyje. Robi to, co aktualnie trzeba, bez gonienia żadnych króliczków, bez przejmowania się wiecznie odkładanymi planami, bez roboty po łokcie.
Momenty, w którym można pogadać z ludźmi.
A przede wszystkim kiedy można usłyszeć co nam nasz własny człowiek mówi.