Ten moment, gdy po całym intensywnym dniu (trochę sprzątania, sporo rodziny) i ciężkim dniu poprzednim (M. przejechał całą Polskę, a w moim wieku impreza to też jest ciężka sprawa :D), możesz w końcu siąść na kanapie z małżonkiem, zapalić świeczki, puścić muzyczkę, wypić drinka…
Brakuje ostatnio trochę takich momentów na nic nie robienie. Na bycie w przyjemnych okolicznościach przyrody, bez presji czasu, bez niczego na głowie.
Niby to takie proste – wziąć drugiego człowieka i trochę z nim pogadać. A się okazuje, że jednak ciągle brakuje czasu.
Szczególnie odczuwam to w stosunku do „ludzi północy”. Wpadam na chwilę, do ogarnięcia mam przysłowiowe wszystko, chata wymaga pewnej uwagi, są sprawy służbowe i rodzinne… Słabo wychodzi spotykanie się tak po prostu ze znajomymi. Jak byłam na miejscu to też było ciężkie, a teraz to już w ogóle.
Także tym bardziej się cieszę, że choć z mężem udało mi się „spotkać” 😉