Dziś trochę wymuszonego artyzmu fotograficznego.
Jako że mój aparacik został posłany na serwis dostałam w ręce lustrzankę męża. Niby to samo a jednak inaczej (same same but different jak to zawsze przekonują w Tajlandii ;)). No w tym całym zakłopotaniu spowodowanym, że trzeba patrzeć przez wizjer i naciskać guziczki, a nie odchylić sobie ekranik i tam postukać w to co się chce, poległam na skojarzeniu sobie, że jest coś takiego jak przesłona. No i wszystko robiłam na domkniętym obiektywie, co przy ciemnościach wieczornych dawało zastanawiające długie czasy jak na wybrane iso. No cóż.
Jako że dzień kotełka, to jest kotełek. Nie, żeby, nie miała z nim fajnego selfiaka za dnia. Nie żebym mogła mu wtedy strzelić fajna fotę w poziomie tu na daily. To trzeba było ganiać kota po strychu i przerywać mu drzemkę, a na dodatek osiągając wątpliwej jakości obrazek. No cóż 😉
To tak na potrwierdzenie tezy mojego męża, że ostatnio foty robie po najmniejszej linii oporu. Ciężko się z tym nie zgodzić 😉