Urlop trochę za pasem, więc zaczęliśmy się lekuchno ogarniać do wyjazdu.
I od czego oczywiście zaczęliśmy? (No dobra, ja zaczęłam od ogarnięcia kto się wystawia na pen show i przejrzenia asortymentu tych 135 wystawców, ale powiedzmy, że ta kartka A4 z wydrukiem nie była jakaś ciężka do spakowania :D) Od aparatów.
To co tu widzicie, to efekt lat doświadczeń i godzin dźwigania sprzętu. Każde z nas robi to trochę inaczej – M. nosi aparat na ramieniu, ja przekładam go przez siebie jak torebkę. Ale zdecydowanie każde z nas potrzebowało jakiegoś wsparcia szpeju – M. żeby mu aparat nie zjeżdżał, ja – żeby mi nie obcinał szyi.
No i wygląda, że tym razem postęp jest znaczący w porównaniu do ostatniego wyjazdu. A to jednak ma znaczenie, jak się spędza takie 10-12h z aparatem pod ręką.
…a tak w ogóle to chyba do końca życia będę miała sentyment do dźwięku klikania karabinków wspinaczkowych. Bosz… jest w tym coś takiego, że mogę tylko siedzieć i klikać. Samo posiadanie już tego szpeju sprawia taką radochę, że zapominam po poskręcanych kostkach i 15kg nadmiarowej wagi do wspinaczki.
Tak jak cieszę się, że sprzedałam linę (która teraz wisi jakieś 1.5m ode mnie piszącej ten tekst), tak cieszę się, że nie wyprzedałam się z reszty sprzętu. Fajnie tak sobie poklikać 😀
PS. Żeby nie było, bo mąż czyta (jednak :D) – ten czarny karabinek to mężowski 😉 Jakoś tak w drodze eliminacji wyszło, że jego fajniejszy 😉