I poległam… niby nie covid (choć tu w domu jeden test wyszedł dodatni), ale to nie jest takie normalne przeziębienie. Od jutra zwolnienie z pracy…
Przez całą pandemię wylawirowałam między falami i tak naprawdę nie miałam żadnego momentu choroby, którą można by podciągnąć pod to cholerstwo. Do teraz. A i tak oficjalnie mogę mówić, że nie miałam, bo dowody są jakie są 😉
Ech… a miało być tak pięknie, obrobiliśmy się w końcu po urlopie, miało się zacząć takie normalne życie. Koleżanka się śmiała, że to „podatek od wzbogacenia” 😉
Coś w tym jest tak w ogóle, to nie pierwszy raz, kiedy organizm mówi mi: „takiego wała, teraz się zatrzymujesz i odpoczywasz, w duszy mam twoje plany, trzeba było nie przeginać wcześniej. Chciałaś, to masz, dociągnęliśmy na 150%, ale za to teraz masz do dyspozycji 50…”.
I cóż. Trzeba się zatrzymać, odwołać plany.
Całe szczęście, że czuję się na tyle dobrze, że jestem w stanie się oporządzić, choć ciepło się czasami robi jak się za szybko ruszę…
A najgorsza jest chyba ta świadomość „bezproduktywności”. Głupio mi tak nic nie robić, zbyt mało mnie siekło, żeby po prostu przespać 3 dni, jak to zwykle bywało, a za mocno, żeby coś sensownego dokonać… Jeszcze w wiecznym poczuciu uciekającego czasu to jest trudne, żeby tak „marnować” te „wolne” godziny. Ale cóż… kocyk, kanapa, od herbaty do herbaty i tyle z tego będzie…