Rok temu powiedziałam „tak”.
Rok… niesamowite, że to dopiero rok, a my już po ślubie, remoncie, paru wyjazdach, w zdrowiu, chorobie… Tylko jeszcze kłótni nie było, choć staraliśmy się bardzo i wystawialiśmy się na wszystkie potencjalne sprzeczki o kafelki i kontakty 😉
Na początku znajomości bardzo często przewijał się między nami hit polskiej twórczości pseudo-fonograficznej „jak do tego doszło – nie wiem”. Bo serio nie wiemy 😀 Ale szybko poszło 😉
Gdyby mi ktoś tak kiedyś powiedział: „Wiesz Marto, jak tak już sobie ułożysz wszystko w życiu, przestaniesz tęsknić za tym księciem i pakować się w relacje, które Ci nie służą, jak już będziesz miała plan na siebie i zaczniesz być szczęśliwa, to rzucisz te swoje cztery ściany i wszystko inne i przeprowadzisz się na drugi koniec Polski, bo jakiś gościu kupił od Ciebie linę” to bym go wyśmiała. A jednak.
Życie pisze dla nas najróżniejsze scenariusze. Nawleka zdarzenia na sznurki w niby losowej kolejności, a na końcu okazują się być pięknym naszyjnikiem.
Siedzę sobie właśnie z kotem na kolanach, mój mąż wywołuje zdjęcia używając częściowo sprzętu , który spakowałam „na emeryturę” (bo przecież gdzie ja w tych czasach znajdę kogoś, kto by chciał ze mną się bawić w fotografię analogową). Tak, siedzę chora, ale to tylko chwilowy szczegół.
Siedzę i myślę, jakie to jednocześnie proste i trudne – tak po prostu zaufać sercu i losowi. Jak tak patrzę wstecz to tak naprawdę nic, co miałam, nie było czymś, co wywalczyłam. Walki zawsze przegrywałam. Mam to, co przyszło samo. Przypadkiem. Choć przecież nie ma przypadków…
To niesamowite ile drobiazgów i błahych decyzji składa się na finalny rezultat. Wystarczyłoby, żebym linę sprzedała z 2 lata wcześniej (a był taki plan), albo w ogóle nie sprzedawała (gdyby nie post znajomego, to pewnie jeszcze by leżakowała…). Wszystko by wyglądało zupełnie inaczej. Zrobiłam tak, jak zrobiłam, bo tak mi podpowiadało to coś „w środku”, świat dawał znaki, wystarczyło się nie opierać. Można nazywać sobie to jak się chce, wierzyć czy nie w przypadki, ale jak się tak dobrze wsłuchamy w siebie, to się okazuje, że wiemy, co mamy robić.
Wystarczy patrzeć, gdzie nasze życie „płynie” a gdzie utyka. Płynie tam, gdy jest tam, gdzie powinno. Utyka wiadomo w czym 😉
I jedynym problemem jest strach.
Tak, paradoksalnie można się panicznie bać bycia szczęśliwym, szczególnie, gdy wymaga to wyjścia poza strefę komfortu w totalnie nieznane. Tego skoku w przepaść, której dna nie widać. Niby wiadomo, że czeka tam na nas siatka zabezpieczająca, ale czy na pewno? Czy to akurat ta przepaść przeznaczenia? Czy nie zbłądziliśmy na manowce? Czy to co czuję, jest tym co czuję?… Tyle pytań a odpowiedź tylko jedna.
W środku Ciebie. Dla każdego inna.
PS. Następnym razem, gdy mnie ktoś spyta po co mi tyle piór, to powiem, ze po to, żeby było ładne tło na zdjęciach 😀