Dziś, dość spontanicznie, pojechałam wyrobić paszport z nowym nazwiskiem.
Miałam podjechać tylko na badania zupełnie gdzie indziej, ale wychodząc z domu się jeszcze cofnęłam po papiery i fotę, bo w sumie jak się kulałam do centrum to może by się udało złożyć ten wniosek.
No i się udało – nie dość, że czekało na mnie miejsce parkingowe pod samym wejściem do Urzędu Wojewódzkiego, to jeszcze nie było nikogo w kolejce. Nawet urzędnicy między sobą rozmawiali, że tak spokojnego dnia od dawna nie było.
A ja już planowałam zrywać się na 7:30, bo rejestracja przez Internet mówiła, że skończyły się wolne miejsca i ogólnie spodziewałam się przedwakacyjnej masakry. A tu tak jakby mi życie rozłożyło czerwony dywan pod stopy =)
Ale nadal mi dziwnie jak się podpisuję nowym nazwiskiem. Choć i dziwnie i normalnie.
Ciągle mam jakiś dysonans poznawczy. Przecież wykręciłam swoje ścieżki życiowe w zupełnie inne strony, pozmieniało się prawie wszystko, pospełniałam tyle marzeń w tak krótkim czasie jak nigdy, a to nadal jest tak niesamowicie normalne. Gdzie te gromy z nieba, trąby archanielskie, gdzie emocje, motylki w brzuchu, trema, ściskanie w żołądku ze stresu?
Paradoksalnie to nie jest takie łatwe, żeby rozpoznać, że jest dobrze. Jesteśmy nauczeni, że życie musi nami szarpać, musi się coś w nas dziać. Jak wpływamy na wody spokojne i płaskie jak lustro to głupiejemy. Korci, żeby wetknąć patyk, wrzucić kamyk, żeby choć trochę zafalować, żeby coś się działo, coś nami bujało.
A przecież jak nie buja to jest bezpiecznie. Jak jest cicho to jest spokój. Jak jest spokój to jest dobrze.
Tak po prostu dobrze.